Jason Bourne to film szpiegowski dla imbecyli. Cały film wydaje się napisany niczym słowniczek dwunastolatka i składa się z dwóch bardzo męczących godzin powtórzeń. Bourne jest ścigany, rzuca kilka…
Jason Bourne to film szpiegowski dla imbecyli. Cały film wydaje się napisany niczym słowniczek dwunastolatka i składa się z dwóch bardzo męczących godzin powtórzeń. Bourne jest ścigany, rzuca kilka ciosów i ucieka. Strzelaj, krwaw, biegnij, uciekaj. Strzelaj, krwaw, biegnij, uciekaj. Strzelaj, krwaw, biegnij, uciekaj. Powtarzaj do nieskończoności. Naprawdę żałowałam aktorów, którzy musieli dostarczyć tak mizerne dialogi; ich postacie na ekranie dosłownie opisują wszystko, co się dzieje, gdy to się dzieje. Matt Damon wraca jako Jason Bourne i wydaje się, że przesypia cały film. Nawet utalentowana Alicia Vikander wykonuje swoje wątpliwe występy, a Tommy Lee Jones gra kolejną marszczącą się karykaturę złowrogiego urzędnika rządowego. Sceny akcji są niewybaczalnie niekoharentne. Paul Greengrass jest jednym z moich najmniej ulubionych reżyserów, głównie dlatego, że uwielbia to szybkie cięcie, gdzie nie mogę zrozumieć, co się dzieje w filmie. Greengrass wyciąga całą zabawę z tego, co powinno być spektakularnym pościgiem samochodem na Las Vegas Strip. Zamiast poświęcić czas i pokazać okazałość jazdy ze stałą ręką, Greengrass ponownie wybiera leniwą drogę i daje nam bałagan trzysekundowych fragmentów, które wydają się być zmontowane razem w mikserze na wysokim ustawieniu. Nic nie działa: film nie pokrywa żadnego nowego terenu, brakuje mu energii, a po prostu wydaje się zmęczony, czyniąc „Jason Bourne” najgorszym z serii.