Dużo mówi się o tym, czy to jest jedno z słabszych wysiłków Martina Scorsese, ale myślę, że to jest błędne oceniać tutaj. Gwiazdą całego przedsięwzięcia jest charyzmatyczna śpiewaczka „Francine” …
Dużo mówi się o tym, czy to jest jedno z słabszych wysiłków Martina Scorsese, ale myślę, że to jest błędne oceniać tutaj. Gwiazdą całego przedsięwzięcia jest charyzmatyczna śpiewaczka „Francine” (Liza Minnelli). Jest trochę marzycielką, która spotyka opportunistycznego saksofonistę „Jimmy’ego” (Robert De Niro) na przyjęciu w Nowym Jorku, które obchodzi Dzień VJ w 1945 roku. Nie jest zainteresowana gadaniną, którą wypisywał każdej kobiecie, którą spotkał przez cały wieczór, ale kombinacja okoliczności sprawia, że coraz więcej czasu spędzają razem i stopniowo się w sobie zakochują. Oboje mają też swoje indywidualne ambicje, a kiedy ona zaczyna odnosić sukces dzięki wsparciu producenta, a on również ze swoim nowym miejscem jazzowym, ich związek jest skazany na turbulencje i prawdopodobnie krótkotrwały. Samo opowiadanie nie jest niczym godnym uwagi, ani styl produkcji, który sugeruje światło Boba Fossé od początku do końca. To piosenki od Kandera i Ebba w wykonaniu perfekcyjnej Minnelli oraz równie dymne i klasyczne utwory muzyczne od takich artystów jak Clarence Clemons, które pogrążają nas w mieście powojennym, spragnionym marzeń, a marzeń, które mogą się spełnić! Ponadto jasno ilustruje, że miłość nie zawsze wygrywa, okrutni zazwyczaj są ostatnimi, którzy opuszczają imprezę, a teksty „New York, New York” są potężną oceną miejsca, gdzie nikt nigdy nie śpi, bo próbują wykopać łóżko spod kogoś innego. Ostatnia pół godzina to naprawdę dobrze zaaranżowana seria numerów od gwiazdy, którą De Niro uroczo, ale oszczędnie uzupełnia, i szczerze mówiąc bardziej uważam to za film, który mogłem posłuchać niż oglądać. Dźwięk na wielkim ekranie działa, ale jeśli nie interesujesz się teatrem muzycznym, to może lepiej nie zawracać sobie głowy.