Kto mówił, że w latach 60. nie było teledysków? To jest przykład jednego, dwóch, trzech - a nawet pięciu - wszystkie luźno połączone poprzez głupio przyjemną fabułę z udziałem starego "Steptoe"…
Kto mówił, że w latach 60. nie było teledysków? To jest przykład jednego, dwóch, trzech - a nawet pięciu - wszystkie luźno połączone poprzez głupio przyjemną fabułę z udziałem starego "Steptoe" samego w sobie - pana Wilfrida Bramble. Jest fabuła, choć wcale to nie ma znaczenia: fab four zmierzają do Londynu, aby zrobić program telewizyjny i biedny Ringo się gubi - co bardzo niepokoi reżysera programu. Co następuje, to różne przyjemne eskapady przerywane pewnymi eleganckimi występami zespołu. Rzecz jest przepełniona charyzmą - zespół wyraźnie świetnie się bawi, Bramble wygląda jak przestraszony królik - jak tylko mógł - a sceny ze wrzeszczącymi fanami dobrze przyczyniają się do ogólnego poczucia adoracji, w jakim ta kapela była trzymana. Nie udaje, że jest filmem wielkiej wartości kinematograficznej - co tylko dobrze, bo nim nie jest - ale jako 90 minut prawie niczym fly-on-the wall zabawnych i gier, zdecydowanie warto obejrzeć.